W rolach głównych wystąpili:
- Hose Mendez – Ogrzy technomag z Wysp Karmazynowych, znany z swojego golemicznego pancerza i pecha. Niejasno powiązany z nieznanymi żołnierzami z Wielkiej Wojny. Posiada także łódkę w porcie.
- Dimitri „Niedźwiedź” Miedwiediew – Krasnoludzki myśliwy z Morgowi, znany z tego, że przeżył spotkanie z pięcioma krokodylami w ich naturalnym środowisku. Dowodem na to są jego stylowe i wytrzymałe buty.
- Sir John Wickley – Elfi zabijaka z Lyonesse, sławny z swojej mega parowej pięści i obronie Heimburga przed powrotem Ven Rohera. Podróżuje z swoim siostrzeńcem Maksymilianem.
- Lodowa Piącha – Zamaskowany bohater z Nocnych Skrzydeł, pochodzenie oraz tożsamość – całkowicie nieznana nikomu i wcale nie jest to sir John. Podróżuje z nim jego pomocnik, Lodowa Kostka, który wcale nie wygląda jak Maksymilian.
W rolach drugoplanowych:
- Red Proudhoum – Elfi Arystokrata z Alfheimu, znany z tego, że porzucił swoje spokojne życie i postanowił zostać piratem. Obecnie dokonuje niezbędnych napraw na swoim statku.
Gdy wraz z Hose i Redem załatwiliśmy sprawy w Lyonesse i Winlandi, kolejnym miejscem, do którego poprowadziła nas mapa, była Atlantyda. Po krótkiej podróży, wylądowaliśmy w Santa Luna, drugim co do wielkości mieście na tym kontynencie. Miasteczko było dokładnie tym, czego się spodziewałem, zapyziałą dziurą, w której ciężko o odpowiednie wygody godne osoby z moim statusem. Red bardzo szybko oddalił się od nas tłumacząc się ze musi dokonać stosownych napraw i uzupełnić zapasy. Jakoś mu się nie dziwię, że wolał poszukać jakiegoś większego miasta w tym celu. Wraz z Hose ruszyliśmy, aby poszukać kogoś, kto doprowadzi nas do naszego celu.
Jak się szybko okazało zresztą, w Santa Luna najpewniej nie udałoby się uzupełnić zapasów, gdyż od dłuższego czasu z faktorii, które znajdowały się w górze rzeki, nie spływały towary. Paru miejscowych poradziło nam, aby dopytać o całą sprawę zarządcy portu, seniora Hose Sancheza. Jego biuro nie było ciężkie do znalezienia, a ogłoszenia wiszące koło niego jasno mówiły, że szukają chętnych do ekspedycji, która zbada sprawę faktorii. Bez większego namysłu z wraz z moim towarzyszem doszliśmy do wniosku, że ta wyprawa może doprowadzić nas też do naszego celu, więc warto się zaciągnąć. Zanim wyszliśmy, zapytałem seniora Hose o jakiś lokal, który mógłby nas porządnie nakarmić i dać nocleg. Zostaliśmy skierowani do lokalu „Pod pachą gnoma”.
Lokal oczywiście jak na lokalne warunki był niesamowity, jednak dla kogoś przyzwyczajonego do życia w lepszych warunkach była to zwyczajna ruina. Najgorsze było chyba robactwo, które można było dostrzec wszędzie. Później miało się okazać, że nie do końca miałem, na co narzekać. Na szczęście, w lokalu posiadali herbatę, co trochę podniosło moją opinię o przybytku. Pokoje, które nam przydzielono znajdowały się na poddaszu, co sprawiło, że temperatura powietrza potrafiła doprowadzić do szału nawet najbardziej opanowanego osobnika. Na moje szczęście, nie zamierzałem od razu iść spać.
***
***
Jak nam wyjaśniono, pierwszą część podróży odbędziemy na parowcu a gdy rzeka stanie się dla niego za wąska, przesiądziemy się do łódek. Wyprawa w górę rzeki przez chwilę była bardzo spokojna, gdy nagle szef naszej ekspedycji wskoczył do rzeki. Nie wiem, co chciał osiągnąć ten krasnolud, ale gdy wrócił na statek miał w rękach głowę, która przypominała ludzką, z tą różnicą, że zęby wyglądały jak by były piranii. Myśliwy stwierdził głośno, że takiego trofeum jeszcze nie ma.
Gdy niebo zaczęło się robić pochmurne, przybiliśmy do lądu w obawie przed burzą. Tubylcy wyjaśnili nam, czemu picie wody z rzeki nie jest dobrym pomysłem oraz dlaczego nie warto kąpać się w innym niż wskazane przez nich miejsce. Niestety, paru żołnierzy nie posłuchało wskazówek miejscowych uznając je za śmieszne zabobony. Po posiłku, który wymagał nie lada odwagi, aby go zjeść, udałem się na spoczynek do swojej kajuty na parowcu.
Rano okazało się, że ci, którzy nie posłuchali rad tubylców czuli się bardzo źle. Bacząc na dobro naszej ekspedycji i wiedząc, że każdy żołnierz nam się przyda, poprosiłem kapitana Ortegę i dowódcę ekspedycji, aby zwołali swoich ludzi. Przez najbliższe parę minut tłumaczyłem zebranym dżentelmenom, że od słuchania tubylców może zależeć ich życie, a na pewno dobre samopoczucie. Jeden z żołnierzy nie umiał przyjąć tego do siebie, dlatego za zgodą kapitana, dałem chłopakowi małą nauczkę. Po pięknym nokaucie, reszta żołnierzy już nie podważała mojego autorytetu.
Po południu dotarliśmy do pierwszej faktorii na naszej trasie. Zgodnie z oczekiwaniami, nie działo się tu na pierwszy rzut oka nic nadzwyczajnego. Podczas wizyty u właściciela okazało się, że co jakiś czas zaginie jakieś dziecko, jednak nie stała się nikomu większa krzywda. Nie czekając zbyt długo, przepytaliśmy także pracowników plantacji, zwłaszcza tych, którym porwano dzieci. Jedyne, czego udało nam się dowiedzieć, to, że za porwaniami stoi strasznie niskie plemię.
Po uzupełnieniu zapasów wyruszyliśmy dalej. Jak się okazało, musieliśmy przesiąść się na łódki tuż po odpłynięciu od faktorii. I dobrze, ponoć nic nie robi tak dobrze na morale, jak aktywny wysiłek fizyczny. Tuż przed zmierzchem udało się naszym zwiadowcom znaleźć dobre miejsce na nocne obozowisko.
Gdyby nie ogromna ilość robaków, można by powiedzieć, że noc minęła w znośnych warunkach. A ja głupi narzekałem na ilość robactwa „Pod pachą gnoma”… Z rana bez zbędnych rytuałów wyruszyliśmy dalej. Wszystko szło gładko, gdy naglę paru naszych ludzi przestało się ruszać. Dzięki szybkiej reakcji „Niedźwiedzia”, okazało się, że ktoś zaatakował nas strzałkami. Tubylcy stwierdzili, że są one dokładnie takie same jak te, którymi one polują na małpy, z tą różnicą, że tych do polowania się nie zatruwa. Po ustaleniu, z której strony rzeki nastąpił atak, zdecydowaliśmy płynąć wzdłuż drugiego brzegu. Do wieczoru było już spokojnie. Podczas nocy zostałem brutalnie obudzony przez straszne dudnienie. Niestety nie byłem w stanie zidentyfikować, co to za zwierze, ale zdecydowanie było ogromne. Nie myśląc zbyt wiele wraz z Maksymilianem uciekłem w puszczę.
***
***
Na miejscu zgodnie z moimi przewidywaniami, znaleźliśmy trupy. Wszystko zostało ładnie nadgryzione przez zwierzęta, jednak udało nam się odnaleźć strzałki podobne do tych, którymi nas zaatakowano. Niestety, poza narzędziami zbrodni, nie było żadnych innych śladów. Jedyną rzeczą, która wskazywała na pewne połączenie, to, że wśród trupów brak było dzieci. Zapewne zostały porwane.
Podróż do kolejnej faktorii przebiegła całkowicie spokojnie. Nie żebym narzekał, ale po tylu wydarzeniach wydało mi się to co najmniej dziwne. W międzyczasie zdążyłem zapytać Dimitra czy byłby nas w stanie doprowadzić do miejsca na naszej mapie. Oczywiście, zgodnie z oczekiwaniami, krasnolud zgodził się bez problemu. Jednak zdecydowany był najpierw zbadać sprawę niedopływającego towaru.
Trzecia faktoria, podobnie jak druga, zawierała w środku same trupy. Z taką delikatną różnicą, że na jej terenach było widać ślady walki. Nasz niezastąpiony myśliwy mimo dość długiego okresu od walki, był w stanie spokojnie znaleźć miejsce, w które prowadzą ślady. Nie zastanawiając się długo, ruszyliśmy w dżunglę, licząc na to, że spotkamy osobników odpowiedzialnych za masakrę. Jednak przed wejściem w gąszcz, tubylcy przestrzegli nas przed robactwem i zasugerowali abyśmy skorzystali z ich środka przeciw tym owadom. W tym momencie pozwolicie, że nie opiszę dokładnie czymże jest ten środek. Wystarczy rzec, że zwykły, Wanadyjczyk bez doświadczenia nigdy by go nie użył. My jednak mając na względzie swoje dobro oraz dobro całej ekspedycji, tubylców posłuchaliśmy.
Przedzieranie się przez dżunglę nie było zbyt ciężkie. Jedyną niespodzianką, na jaką trafiliśmy był zabójczy motyl, którego pył powalił sporą ilość naszych żołnierzy. Gdy w pewnym momencie dotarliśmy do dwóch włóczni wbitych w ziemie, tubylcy zaproponowali abyśmy udali się do niedalekiej wioski, gdzie będziemy mogli uzupełnić zapasy. A że mieliśmy więcej broni niż ludzi, którzy mogliby ją obsługiwać, stwierdziliśmy wszyscy, że to doskonały pomysł.
Do wioski poszedłem ja, Maksymilian, Dimitri, Hose i jeden z tubylców, jako tłumacz. Miejscowi okazali się bardzo przyjaźni, co nas ucieszyło niezmiernie, biorąc pod uwagę to, co zastaliśmy w faktoriach będących niedaleko. Po szybkiej wymianie handlowej, zapytałem wodza o plemię, które porywa dzieci. Zanim jednak otrzymałem odpowiedzi, zostaliśmy poczęstowani miejscowym specjałem. Napitek wbrew pozorom nie był zły, patrząc na to, że niektóre Akwitańskie winiarnie wypuszczają gorsze sikacze dla mas. Wódz opowiedział nam o przeklętym plemieniu, którego bogowie muszą zobaczyć zdrowe dziecko, aby kolejne także urodziło się zdrowe. Okazało się także, że ci przeklęci ostatnio zaczęli kraść coraz więcej dzieci, nie chcąc oddawać bogom swoich pociech. Po dopytaniu o miejsce gdzie znajduje się wioska tegoż plemienia, Dimitri jeszcze spytał o jakąś książkę oraz pokazał jakąś rycinę. Niestety, nie do końca rozumiałem, o co mu chodzi, gdyż myślami byłem już gdzieś daleko. Rozmyślałem o tym, jak bardzo problem przeklętego plemienia jest powiązany z tym, po co tutaj przybyłem z Hose…
***
P.S. Kwiatkiii, ma ktoś kwiatki?:>